W Peru w zasadzie po staremu. Po drodze bylo kilka ciekawostek: złapano pułkownika kontrwywiadu peruwiańskiego który rzekomo pracował dla Chile. Wywołało to w tutejszej telewizji ogromną awanturę i nastroje wojenno rewanżystowskie (odzyskanie ziem straconych w 1884) po pewnym czasie oświadczenie wygłosił prezydent Alan Garcia Perez chyba napiętnował chilijczyków bo poparła Go cała opozycja. Chilijczycy ich olali i powiedzieli że to nie ich problem. W ramach budowania więzów zaufania do armii któryś z miejscowych wojskowych kacyków przegonił kilkudziesięciu żołnierzy z Oroya do Huancayo (ok 80 km) pieszo po górach żeby pokazać wierność armii krajowi i narodowi. Ciekawostą jest to że zdrajcą był oficer sztabu generalnego a ten swoisty rajdzik zafundowano szeregowcom i podoficerom z piechoty których nikt o zdradę nie oskarzył. Po tem problemem były alimenty jakie płaci gwiazdor tutejszego kina (na stałe w USA) swej byłej żonie Marisol Aguirre - kobitka - dość marna nie wiem co w niej widział - na dwojke albo trojke dzieci dostała od sadu 4000 soli a panienka chciała 12,5 tys. Potem okazało się, że oprucz tych 4000 płaci on jeszcze dodatkowo 14 tys tak że w sumie dostaje ona około 18000 soli. W międzyczasie panienka przedstawiła jakieś rachunki z których m.in. wynikało że potrzeba jej około 3000 na cztery służące i około 3000 miesięcznie na benzynę (tutaj ten produkt paliwowy kosztuje okolo 10 soli za galon wiec wychodziło, że jej auto(a) wypalają miesięcznie od 10 do 12 tys litrów benzyny) - ostatecznie chyba przegrała ale łkała przed kamerami, że będzie teraz przymierać głodem. Aha zapomniałem dodać, że oczywiście po rozstaniu z mężem żyje z jakimś innym gościem który też jej daje kasę - a może ona jemu kto to wie? Potem sensacją było zatrzymanie 3-4 osobowej bandy która mordowała ludzi w celu zdobycia ludzkiego tłuszczu po co on im był nie wyjaśniono, choć tutaj nawet wykształceni ludzie wierzą, że taki tłuszcz jest potrzebny do smarowania osi w lokomotywach. To że w zasadzie po szynach nic tu już nie jeździ jakby umkneło powszechnej uwadze - ale, ale samoloty też podobno się tym tłuszczem smaruje żeby lepiej latały... Teraz wracam do spraw przyziemnych. Na skutek pewnych nie do konca dla mnie zrozumialych spraw i fobii jednego wikarego z Ełku przeniosłem się do Huancayo. Mieszkam na plebani przy kościele pw Santo Cura de Ars w Pio Pata. Posługę duchowa sprawują tu ks. ks. Jacek Olszak i Antoni Lichoń. O tym co robią w parafii napiszę nastepnym razem bo też mają ciekawy kawałek "chleba". Pio Pata to w zasadzie coś na kształt Grochowa czy Gocławia na Pradze czyli coś co nie do końca ale w zasadzie jest osiedlem mieszkaniowym. Samo Huancayo to okolo 430 tys miasto - stolica departamentu (województwa) Junin i jednocześnie prowincji (powiatu) Huancayo. Składa się właściwie z trzech miast od północy El Tambo, w środku Huancayo i na południu Cholica. Położone jest na wysokości od 3250 do 3300 metrów npm z tym że najniżej jest środek czyli Huancayo założone w 1572 roku, leży nad brzegiem Rio Mantaro jednym z dopływów Amazonki. Wokół są tereny rolnicze według tradycji zamieszkane przez lud Wanka - stąd nazwa miasta. Miasto bardzo niejednorodne zarówno co do zabudowy jak i własnego "bogactwa". Ale patrząc na nie w dłuższym czasokresie (byłem tu trzy lata temu) widać postępujące zmiany i pewną europeizację, tzn. np już lokale gastronomiczne zaczynają przypominać normalne europejskie, może jeszcze nie te z najwyższej półki ale postęp jest widoczny. Czwartego grudnia zabraliśmy z Krzyśkiem około 15 dzieci plus 3 profesory na wycieczkę z Marco do Andamarci. Już przed wyjazdem był płacz bo część maluchów nie chciała iść do pierwszej komunii tylko jechać z nami. Jakoś to Krzysiek załagodził i pojechaliśmy na dwa samochody terenowe marki Toyota Hillux. Mnie w udziale przypadła jedna profesora chyba Ana, dziewczynka o imieniu Maili (skąd tu chińczycy?) i pięciu chłopców w wieku 6-8 lat oraz wszystkie bagaże i zaopatrzenie zgromadzone na pace. Krzysiek zabrał resztę część w środku a część na pace którą przed wyjazdem specjalnie zaadaptowaliśmy przykręcając dach i robiąc z folii boki. I pojechaliśmy w zasadzie tylko 180 kilometrów w jedną stronę ale już poprzednio opisywałem rożnicę terenów. Tego dnia dodatkowo jakby już dla mnie było mało atrakcji cały dzień lało. Tak więc całą drogę (wyjechaliśmy o 14 a dotarliśmy po 20) gapiłem się jak sroka w gnat w drogę przede mna. Dzieci natomiast zwłaszcza 5 caballeros z tylnego siedzenia dostawali nagłych i nie kontrolowanych wzrostów entuzjazmu przy każdym napotkanym dziwolągu. A to wodospad, a to jakieś roślinki, a to lamy, owce itp. Profesora odwaliła klasyczną manianę i zasneła a ja zostałem sam na sam z tą szarańcza. Jakoś przetrwałem, dodatkowymi atrakcjami były nowe (poprzednio dwa tygodnie temu ich nie było) dziury w drodze na których dostaje się fajnych poprzecznych bądź podłużnych poślizgów stąd prędkość podróżna na większości trasy wynosiła 20 - 30 km/h a i to czasem było zbyt szybko. Na końcowym dojeździe do Andamarci czekał mnie przejazd przez słynny Balkon Diabła jest to taki fajny moment, że wjeżdża się pod górkę i przez około 1,5 - 3 sekundy nie widzisz dalszej drogi a akurat zupełnie przypadikiem na tej górce jest zakręt. Dodatkową atrakcją jest z prawej strony stale osypujące się zbocze a z lewej jego dalszy ciąg opadający do rzeki która jest tak około pięćset metrów niżej a uwzględniając łagodność zbocza jeśli ktoś się tam zmelduje to może się toczyć tak około 1,5 kilometra. Przejechałem balkonik raczej bez problemowo bo go nie zauważyłem, była już noc i jako dodatkową atrakcję miałem bardzo rzadko tu spotykaną mgłę. Widziałem tak na 5-10 metrów i nie zdążyłem się zdenerwować. W Andamarce czekała na nas kolacja po której nasze maluchy wtrząchnęły jeszcze po porcji panetona - tutejsze ciasto przypominajace nasz keks tylko drożdżowe. A potem padli spać. Rano pojechaliśmy do Santo Domingo de Acobamba gdzie Krzysiek miał udzielić pierwszej komuni około 20 dzieciom i bierzmować około 15 dzieci. Sama droga do Acobamby to około 15-20 kilometrowy zjazd po czerwonej glince - napęd na cztery koła, jedynka, lub maks dwójka i stale na hamulcu. Przy wjeździe do Acobamby wojskowy szlaban, stacjonuje tam około 50 żołnierzy bo to strefa zagrożona działaniami "sendero luminoso" choć ich aktywność ostatnio bardzo spadła. W kościele okazało się, że do komunii było tylko troje chętnych a do bierzmowania dwóch kandydatów. Po mszy Krzysztof na prośbę miejscowego alcalde dokonał poświęcenia sali multi... właśnie co? Chyba wielofunkcyjnej w miejscowej szkole a mnie przypadł wątpliwy zaszczyt zatańczenia pierwszego tańca z miejsową dyrektorką do taktów wygrywanych przez zespół złożony z jednego skrzypka i pięciu saksofonistów. Po tym akcie poświęcenia z mojej strony uciekliśmy stamtąd mimo, iż zapraszano nas na udział w fieście i ucztę złożona z pachamanki i gorzały. Pożegnaliśmy się jednak i pojechaliśmy z dziećmi nad rzekę gdzie usiłowały one złowić rybę (okazało się to technicznie nie wykonalne). W zamian za to zdjadły kanapki i zakupione w Acobambie owoce. Niestety atrakcja tutejszego klimatu czyli moche to takie małe muszki które wbijają się w skórę jak komary i piją krew. W sytuacjach skrajnych piją aż pękną najczęściej zostawiają swą część w skórze. Rośnie piękny bąbelek z czarną plamką i swędzi, swędzi, swędzi... Z nad rzeki ruszyłem pierwszy i zagrała ambicja posiadacza Subaru Impreza. Chciałem uciec Krzyśkowi na pierwszym dużym zakrecie w który wszedłem nieco za szybko tylne koło złapało pobocze a potem wystrzeliło mnie jak z katapulty przez drogę w kierunku drogi którą przejechałem przed chwilą ale która była kilka metrów niżej. No cóż tyłek mi zcierpł, nogi wbiłem w hamulec i sprzęgło samochodzik parsknął i stanał. W samochodziku zapanowała niespotykana dotąd cisza przerwana tylko moją dość dosadnie wyrażoną samokrytyką, na szczęście złożyłem ją po polsku i dzieci jej nie zrozumiały. Wycofałem i pojechałem dalej ale ten krótki moment skutecznie wyleczył mnie z kolejnych drogowych szaleństw. Niemniej na pytanie (tradycyje moje w tej podróży) "Todo bien caballeros" uslyszałem drżące "Bien Coronel". Po południu spędzilsmy czas w Andamarce Krzysztof i ja sjesta, a profesory i dzieciaki poszły na boisko grać w piłkę. W niedziele szóstego grudnia wypadała druga niedziela adwentu i dziesiata rocznica śmierci mojego Taty. Krzysztof odprawił msze za jego duszę - chyba tak daleko nikt się jeszcze za niego nie modlił, i po obiedzie ruszylismy w droge powrotną. Była to droga przez mękę lub jak kto woli przez górki i dołki z błotem. Tym razem diabli balkonik pokonałem w dzien ale błotko które czekało nas po drodze skutecznie wstrzymywało szybką jazde. Dodatkowo w samochodzie Krzyśka (jechał szybciej) co chwila któres z dzieciaków zwracało zjedzony obiad. W moim autku nikt nie wymiotował ale za to mała dziewczynka puszczała takie tajniaki, że włos na głowie się skręcał lub prostował w zależności od fryzury. Do Marco dotarliśmy po zmroku a ja żeby nie strsować wikarego udałem się jeszcze do Huancayo gdzie po ciepłej kąpieli i lufce miejscowego alkoholu padłem jak kocie i spałem. To w zasadzie na razie tyle o szczegółach pobytu w Huancayo i o samym Huancayo napiszę następnym razem - kiedy porobię trochę zdjęć tego ciekawego miasta. Pozdrawiam Piotr
PS. Krzyś Wasilewski przysłał mi smutną wiadomość dotyczącą Grzesia Anka, szkoda chłopa, porządny Był, nich ktoś kto będzie na Jego pogrzebie zapali Mu ode mnie świeczkę. PL |