Poprzedni glendziołek skończyłem po południu 23 grudnia 2009 roku. Jeszcze tego samego wieczoru w parafii w Pio Pata występował chór mieszany rodziny Púnez Vallejo znany w Peru jako "KUYACC PERU INKA" z repertuarem świątecznym czyli kolendy światowe i peruwiańskie. Poziom chóru a szczególnie głosy żeńskie bardzo dobre, mężczyzni nieco słabsi ale ogólne wrażenie bardzo przyjemne. Następnego dnia rano ostatnie zakupy i ... już mieliśmy ruszać do Andamarci gdy okazało się, że w taksówce wysunął mi się na przednie siedzenie obok kierowcy portfel który ten jakże uczciwy peruwiańczyk zabrał i odjechał w takim tempie, że hej. Niestety pustkę w kieszeni stwierdziłem o jakąś minutę - dwie za późno. W ten prosty sposób zostałem pozbawiony polskiego dowodu tożsamości, prawa jazdy, legitymacji emeryckiej oraz wszelkich możliwych kart bankowych oraz kwoty okolo 400 zł. Dość szybko zgłosiliśmy w bazie taksówkowej nagrodę za dokumenty i karty (pieniądze od razu spisałem na straty) w wysokosci ok 200 zł - to tutaj takie kilkudniowe zarobki taksówkarza niestety albo pan "uczciwy" znalazca nie słyszał komunikatu przez radio albo gwiznął kasę i wyrzucił dokumenty tak, że już później nie mógł ich znaleźć. Faktem jest, ęe na chwilę zostałem pozbawiony części osobowości prawnej jak i dostępu do pieniędzy. O tym, iż karty zaliczyły śmietnik (najprawdopodobniej) świadczył fakt, że przez kilka dni które czekałem na "uczciwego" znalazcę nie było żadnych ruchów na koncie. Po świętach telefonicznie zablokowałem karty w naszym polskim banku, a także dowód osobisty oraz czasowo przeszedłem na garnuszek Krzysia Gabrysia. Kończąc kwestię mojego pustego łba po nowym roku założyłem konto w banku peruwiańskim na który przesłano mi kasę, a 15 stycznia koledzy Krzyśka przywieźli mi do Limy nową kartę kredytową dzięki czemu odzyskałem płynność finansową. I tyle o tym.
W kiepskim nastroju pojechaliśmy z Krzyśkiem do Andamarki po drodze czekała nas jeszcze jedna niespodzianka otóż na jakieś pół godziny przed Andamarcą spotkaliśmy huaycos (czyt. łajkos) czyli powszechne tutaj w porze deszczowej obsunięcie ziemi na drogę. Niestety pierwszy kierowca który próbował sforsować pryzmę ziemi okazał się sierotą i zakopał się w niej. Koniecznością okazało się go wyciągnąć z pryzmy co uczyniły dwie kamionety w tym nasza. Potem bylo już jakby z górki a właściwie najpierw trochę do góry odbicie od ściany i zjazd z ostrym hamowaniem. Do Andamarci dotarliśmy z około 40 minutowym opóźnieniem. Około 21 udaliśmy się na pasterkę na której była niezła frekwencja (spodziewano się prezentów) a po niej na tradycyjnego tutaj indyka. Z polskiej wigilii udało się nam przemycić coś na kształt śledzia w oleju którego rolę odegrały filety anchoviches z cebulą w oleju - nie był to śledź ale zawsze jakaś rybka. W dniu 25 grudnia w kościele tłumy dzieci tak około ponad 150 na początek i dochodziły następne - powód wizyta Papa Noela czyli św. Mikołaja. Tę rolę Krzysztof powierzył mojej skromnej osobie, która miała ogromne trudności we wbiciu się w albę bo z ornatem poszło już dużo lepiej. Po mszy świętej nasz przyjaciel Francisco który dyrygował ze znanym wdziękiem osobistym całym dziecięcym zamieszaniem, ustawił tłum młodych kobiet z jednej strony i mężczyzn z drugiej strony, po czym obie te kolejki ruszyły do wyjścia przy którym otrzymywali przezenty (dziewczynki lalki, a chłopcy samochody i żołnierzyki - ponieważ prezentów było tym razem dość dużo dziewusie dostawały jedną dużą lalę i dwie malutkie a chłopcy samochód i żołnierzyki bądź innych spidermanów itp). Po wyjściu z kościoła dzieci otrzymywały tradycyjny panetonik (ciasto drożdżowe z bakaliami) i chocolate czyli kakao które lano im albo w plastikowe szklaneczki albo w naczynka które same przyniosły. Niektóre dzieci nie zdążyły na mszę ale też dostawały prezenty i słodycze. Trudno byłoby im odmowić biorąc pod uwagę, że niektóre z nich aby otrzymać te laleczki lub samochodziki oraz napić się gorącej czekolady szły na piechotę około pieciu (5) godzin do Andamarci w jedną stronę. Ciężko to może zrozumieć ale dla dużej części z nich są to jedyne prezenty jakie otrzymają przez cały rok. Dlatego też dla tych malców Boże Narodzenie jest dużo ważniejszym świętem niż Wielkanoc. Reszta Świąt mineła w spokoju i 27 grudnia ruszyliśmy do Huancayo. Okres między Świętami a Nowym Rokiem wypełniło nam załatwianie spraw o których pisałem na wstępie. Aha ponieważ odjeżdżaliśmy ową taksówką spod największego w Huancayo supermarketu liczyliśmy na tamtejszy monitoring, żeby nie było, że zachęcam do kradzierzy ale rozdzielczość kamer jest tak rewelacyjna, iż dobrze, że było widać jak wsiadamy do samochodu o numerach bocznych lub rejestracyjnych można było tylko pomażyć. Skarga na policji nic nie dała (?) chociaż... na początku stycznia odwołano komendanta wojewódzkiego policji w Huancayo Alfredo Mirande i powołano nowego Cesara Ramosa Paz który zapowiedział, że moje dokumenty "musza" się znaleźć więc kto wie {Nigdy się nie znalazły ha, ha, ha a piszę to w lipcu 2013}? Nowy Rok spędziłem bardzo spokojnie w Pio Pata Razem z Antonim i Jackiem ponieważ Krzysztof musiał pojechać do Marco zorganizować młodzieży coś na kształt wieczorka sylwestrowego. Prawdziwy wieczór sylwestrowy odbył się w Pio Pata 3 stycznia (takie przesunięcia nikogo tu nie dziwią wszak karnawał zaczyna się w Środę Popielcową przynajmniej w Marco) było wręczanie prezentów, tańce itp. W "zabawie" uczestniczyli misjonarze z Huancayo, Marco, Huaribamby oraz ja i kilkoro znajomych udzielających się pracą w parafii. Na zakończenie tego miłego wieczoru zachciało mi się jeździć na rowerze ale czy to z uwagi na ciemności, czy wąskie ulice czy też inne okoliczności daleko nie ujechałem i już spokojnie wróciłem do domu i spać.
W dniu 5 stycznia towarzyszylem Antoniemu w drodze do Pampas gdzie musial zastapic w trakcie obchodow Swieta Trzech Kroli kolegow pracujacych w tutejszej misji. Tak sie zlozylo, iz dotychczasowy proboszcz parafii sw. Piotra w Pampas ks. Robert Ploch zakonczyl swoja posluge w Peru i wykechal do Limy a jego nastepca ks. Robert Zajac wracal dopiero z urlopu natomiast ks. Krzysztof jednego proboszcza odwozil do Limy a drugiego przywozil. W dniu 6 stycznia wraz z senora Nila ktora od dwudziestu lat pomaga polskim ksieza pracujacym w Pampas prowadzac kancelarie parafii udalismy sie najpierw do Pueblo Libre (co mozna tlumaczyc jako wolna wioska lub wolny narod). Jest to bardzo urokliwa wioseczka do ktorej wjezdza sie droga ktorej nachylenie siega czasami 35 - 40 stopni. Sama wioska polozona jest na szczycie pasma gorskiego przypominajacego Gubalowke ale o wysokosci ponad 4000 metrow i zdecydowanie od niej wezszego. Na jej garbie znajduje sie szkola z boiskiem przypominajacym klepisko, ba?os czyli ubikacje z kranami z biezaca woda i kapliczka. Wokol porozrzucane sa zbudowane z ziemi domy i zagrody. Nad tym wszystkim goroje miejscowy Giewont z Krzyzem na szczycie. Probowalem na niego wejsc niestety zly dobor obuwia i nadmierna masa ciala uniemozliwily mi to osiagniecie (wszedlem tylko do wysokosci 2/3). W tym czasie Antonii odprawil Msze Sw. inaugurujaca tamtejsza fieste oraz ochrzcil trzynascioro dzieci. Nie ktorzy z uczestnikow fiesty zaczeli ja nieco wczesniej i czesc z nich nie dotrwala juz do jej rozpoczecia. Po Mszy odbyla sie procesja wokol boiska szkolnego ktore jest jedynym wiekszym w miare prostym kawalkiem gruntu w Pueblo Libre. Procesji towarzyszyla orkiestra deta o dzwiecznej nazwie "Pirates" skladajaca sie z jednego skrzypka, jednego klarnecisty, jednego perkusisty z dwoma bebenkami, jednego harfisty oraz dwunastu saksofonistow brzmienie iscie nie powtarzalne. Po procesji do samochodu i zjazd przez Pampas do miejscowosci Acraquia gdzie Antonii odprawil kolejna Msze inaugurujaca miejscowa fieste i ochrzcil kolejne dwoje dzieci. Tak jak poprzednio niektorzy uczestnicy fiesty nie doczekali jej rozpoczecia. W drodze powrotnej opuscilem na chwile Antoniego i senore Nile i oddalem sie samotnej wedrowce po Pampas. Jest to urokliwe miasteczko (0k.10 tys mieszk) polozone w zielonej, uprawnej dolinie gdzie hoduje sie kukurydze i ziemniaki oraz bydlo i trzode chlewna. Jesli chodzi o uprawy w Peru poprzedni proboszcz w Pio Pata ks. Miroslaw Maciasz (obecnie na placowce w Hiszpanii w okolocach Saragossy) na pytanie z czeg zyja Peruwianczycy twierdzi, ze uprawiaja pola, a na pytania co uprawiaja na tych polach odpowiadal, ze glownie seks i tu sie z nim zgadzam jest to tutaj chyba narodowa dyscyplina sportowa. Stacjonuje tez tutaj jednostka wojskowa. Samo miasto typowe dla Peru sporo starych, prawie zabytkowych domow ktore pewnie niedlugo wyburza zeby postawic nowe. Tych ktorzy zapalaja oburzeniem nad niszczeniem zabytkow uswiadamiam, ze 90% tej zabudowy wykonane jest z ziemi i wystarczy lekki wstrzas ziemi lub powodz i same one znikna z powierzchni. Kolejne typowe dla Peru sa budowy glownych placow osad a betonu (w mniejszych miejscowosciach) oraz parkow wypoczynkowo (koniecznie) - ekologicznych. W tych przynajmniej jest troche roslinnosci oraz czegos na ksztalt naszych ogrodkow jordanowskich. Nad miasto prowadza takze piekne schody ktore koncza sie w polowie gorojacego nad miastem wzgorza - niczym, tzn na ich szczycie nie ma nic ciekawego, ani lawek, ani platformy widokowej no nic. Ale zdjecia wychodza tam zupelnie ladne. Nastepnego dnia po Mszy zalobnej pojechalismy z Antonim do Huancayo. Piszac o Pampasnie sposob nie napisac o plebanii ktora wlasciwie od podstaw zbudowal za pieniadze wiernych z Polski i USA ks. Robert Ploch. Pomijajac gabaryty budynku w ktorym obok pomieszczen mieszkalnych znajdowac sie bedzie kaplica i pomieszczenia dla grup mlodziezowych i dzieciecych (nie jest jeszcze ukonczony) to jest to jedyny prosty i porzadnie zbudowany budynek jaki widzialem w Peru. Nie wiem czy jest to dzielo zycia ks. Roberta (oczywiscie budowlane) ale pozostawil po sobie trwaly slad na peruwianskiej ziemi, tym bardziej, ze zmuszeni do porzadnej roboty przez niego Peruwianczycy zaczynaj innym budowac w ten sam solidny sposob. Kto wie moze po kilkunastu lub kilkudziesieciu latach ta plebania bedzie pokazywana jako pierwowzor zabudowy tego rejonu Peru? Duze brawa Padre Roberto!
Kolejny tydzien uplynal na przgotowaniach do podrozy oraz... swietowaniu. Tak sie jakos zlorzylo, ze dziekan z diecezji San ramon ks. Henryk Chlipala konczyl 13 stycznia 40 lat a 15 ja 48, wiec trzynastego obylo sie w Pio Pata spotkanie towarzyskie a juz nastepnego dnia pojechalismy z Krzysztofem do Limy odebrac z lotniska jego kolegow ktorzy przyjechali obejrzec Peru. Po drodze w trakcie ktorej wreszcie osobiscie przejechalem przez przelecz Ticlio (4818 m npm) zamienilismy sie samochodami z Jackiem ktory wracal z Limy, na trase turystyczna lepszy od kamionety jest mikrobusik. 14 stycznia w Limie wyprawilem drobne przyjecie urodzinowe dla znajomych obu plci i narodowosci, a 15 pojechalismy na lotnisko. Oznakowanie kierunkow jazdy przypomina III RP w kazdym razie w ktoryms momencie zorientowalismy sie, ze jedziemy jakby juz za lotniskiem. Krzysiek usilowal skrecic ale okazalo sie, ze zrobil to nie w tym miejscu co trzeba i piekna (fakt jedna z ladniejszych ktore widzialem) pani policjant wlepila nam mandat, jak sie pozniej okazalo okolo 50 zl. Na elegancka uwage Krzyska na temat oznakowania drog stwierdzila, trzeba sie orientowac niestety zapytana o droge na lotniska wykazala totalny brak orientacji. Mimo tych drobnych perypetii na lotnisko dotarlismy na czas i odebralismy zacnych gosci, bo tak chyba trzeba nazwac osoby pralata Jego Swietobliwosci i dziekana w jednej osobie ks. Stanislawa, kanonika honorowego kapituly sadeckiej i dziekana ks. Marka oraz proboszcza z Austrii ks. Zbigniewa. W dmiu 16 stycznia o godzinie 5 rano wystartowalismy w szostke z Limy do Paracas. W szostke gdyz towarzyszyl nam juz niestety byly proboszcz Huachipy ks. Tomasz. Po godzinie dziewiatej dojechalismy do Paracas i zamustrowalismy sie na lodke ktora poplynelismy na Islas Ballestas. Jest to taki peruwianski odpowiednik wysp Galapagos odpowiednio miejszy i ubozszy zarowno pod wzgledem fauny jak i przede wszystkim fauny - w zasadzie jej tam nie ma. Na wyspach zbierane jest guano (podobno dobrze platne zajecie) ale raz na kilka lat, stalych ludzkich mieszkancow jest dwoch to tamtejsi straznicy przyrody. Zeby przetrwali dowozi im sie zywnosc i slodka wode ktorej na wyspach nie ma. Z fauny spotkac tam mozna lwy morskie, pelikany, kormorany i pingwiny Humboldta. Biale choc upaprane guanem skaly, blekitna woda i lekka morska bryza w sumie fajna okolo poltoragodzinna wycieczka po Pacyfiku. Po drodze mija namiastke linii w Nasca czyli tzw. Kaktus jest to wyryty w skale wizerunek katusa (podobno) choc Krzysiek twierdzi, ze nie jest to kaktus tylko skocznia narciarska ktora potrzecim zwyciestwie Malysza szowinisci peruwianscy zamkneli do konca jego kariery. Po rejsie zjedlismy sniadanie - ja zamowilem sobie zupke rybna niestety znowu zamiast talerza dostalem miednice pelna ryb i owocow morza wtym w zasadzie calego kraba. Po zgnieceniu mu lapy czyms co przypomina dziadka do orzechow zjadlem krabiego miesa tak reklamowanego w swiecie. I coz albo smak nie ten albo to zaden rarytas mieso jak mieso mozna zjesc ale powodow do zachwytow nie widze. Ruszylismy dalej przez czesciowo zruinowana podczas trzesienia ziemi Ica i Pisco slynne z wyrobu wodki i wina do Nasca. Dotarlismy do Nasca okolo 16 i zapakowalismy naszych gosci do samolotu ktorym polecieli obejrzec slynne linie. Krzysztof i ja dalismy sobie z tym spokoj w koncu ile razy mozna je ogladac no chyba ze sie wierzy w opowiesci Denikena. Wieczorem na kolacje parilla (czyli zestaw pieczonych mies) i raniutko wyjazd do Cusco. Z reguly na tej trasie robi sie postoj w Abancay (miescie znikajacych hoteli) ale poniewaz mielismy bardzo dobry czas i ambitne plany (wypad do Boliwii i Chile) pojechalismy do Cusco do ktorego dotarlismy okolo 21 wiec starczylo czasu na nocne zwiedzania okolic glownego rynku. Nastepnego dnia zwiedzanie Cusco rozpoczelismy tradycyjnie od kosciola sw. Dominika i Coricanchy sa to ruiny inkaskiej swiatyni slonca ktora zrabowali zlodzieje Pizzarra a na jej fundamentach wybudowano kosciol i klasztor dominikanow. Trzesienie ziemi z 1950 roku odslonily mury inkaskie i teraz obiekt pelni podwojna role sakralna i muzealna. Mozna w nim ogladac kamienne budowle Inkow i wzniesione na nich budynki kosciola i czesci klasztoru. Z Coricanchy udalismy sie do koscila sw. Blasa (Blazeja) ktory slynny jest z rzezbionej ambony (podobno najpiekniejszej w calej Poludniowej Ameryce - fakt piekna) i pozlacanego oltarza. Z tamtad pomaszerowalismy do Palacu Arcybikupiego gdzie znajduje sie muzeum sztuki sakralnej i gdzie dostalismy glejt do zwiedzania za darmo innych obiektow sakralnych (no coz warto zwiedzac Peru z ksiezmi). Zwiedzilismy katedre w Cusco ktora wlasciwie sklada sie z trzech kosciolow przylegajcych do siebie scianami. Z lewej jest (od placu) kosciol del Triunfo z ktorego przechodzi sie do wlasciwej katedry w ktorej znajduje sie srebrny oltarz choc najciekawsza jest czarna figura Chrystusa na Krzyzu jedyna ktora ocalala po wielkim trzesieniu ziemi ktore nawiedzilo Cusco polowie siedemnastego wieku. Z katedry przechodzi sie do kosciola Jesus Maria. Po katedrze zwiedzilismy jeszcze "La Compania" czyli kosciol jezuitow wedlug mnie chyba najladniejszy w Cusco. Po poludniu udalismy sie jeszcze na ruiny twierdzy inkaskiej gorojacej nad Cusco Sacsayhuaman (niektorzy mowia o niej w skrocie seksiwomen). Nastepnego dnia udalismy sie do Pisac nad ktora goroje twierdza i miasto inkaskie wraz z polami uprawnymi ulozonymi na schodzacych w dol polkach skalnych. W nastepstwie tego co obecnie dzieje sie w swietej dolinie Inkow czyli dolinie rzeki Rio Urbamba trzeba przyznac, ze Inkowie nie bez powodu budowali swe twierdze i miasta na wzgorzach a nie w dolinach. Nawiasem mowiac osobiscie uwazam, ze trasa turystyczna w Pisac jest duzo ciekawsza niz mocno rozreklamowane i moim zdaniem przereklamowane Machupicchu. Z Pisac pojechalismy obejrzec salinas czli warzelnie soli przy jej budowie przed wiekami wykorzystano fakt , iz z gory wyplywa cieply i potwornie slony potok ktory jest kierowany na poleczki przypominajace poletka ryzowe w Chinach gdzie woda odparowywuje i pozostaje w nich sol ktora podobno uchodzi za jedna z najszlachetniejszych (cokolwiek by to znaczylo) na swiecie. Z salinas udalismy sie do Moray. Hm... nie wiem co to jest, zaglebione w ziemi polki skalne w ksztalcie kola na ktorych podobno probowano roznych odmian hodowli roslin. Ciekawe czyzby Ikowie lub ich poprzednicy na tych terenach zjmowali sie inzynieria genetyczna? Nie wim ale ciekawe. Z Moray do Ollantaytambo a tam kolejna twierdza Inkow slynna z tzw wielkich megalitycznych glazow i chyba najlepiej obrazujaca plany zabudowy przestrzennej Inkow. Ciekawie wygadaja umieszczone na scianach spichrze zbudowane tak aby przelatywal przez nie wiatr i suszyl kukurydze aby nie gnila. Wieczorem pozostawilismy nasz mikrobus na podworku u miejscowego "biznesmena" lat okolo 10 i wpakowalismy sie do pociagu do Aguas Calientes miejscowosci polozonej u stop Machupicchu. Podroz jak podroz okolo poltorej godziny jazdy wzdluz rwacej Rio Urubamby, juz wtedy pluskala niebezpiecznie blisko torow kolejowych. Z ciekawostek do Aguas Calientes nie dojedzie sie samochodem wiec pociag jest wylacznym srodkiem transportu. Obcokrajowcy placa minimu 31 $ za podroz w jedna strone a krajowcy (w tym nasi tutejsi ksieza) okolo 10 soli czyli 3$, dodatkowo mimo tzw miekich foteli w przedziale dla obcokrajopwcow jest zawsze ciasno a w przedzialach dla krajowcow z reguly pusto i mimo twardych lawek podroz jest nimi wygodniejsza ale miedzy wagonami nie ma przejscia. W Aguas Calientes ulokowalismy sie w bardzo przyzwoitym hoteliku i z rana udalismy sie na Machupicchu. Przez cztery lata od mojego ostatniego pobytu nic sie tam nie zmienilo z wyjatkiem cen biletow - znowu wzrosly. W Machupicchu Krzysiek i Zbyszek pojeli udane proby zdobycia Huaynapichu (to ta gora w tle wszystkich fotografii) a Tomasz rownie udanie pomknal do bramy slonca. Ja wraz z Markiem i Stanislawem zadowolilem sie powszechnie zwiedzanym srodkiem. Ciekawe albo korzystnie wypadla mi tu aklimatyzacja albo strata czesci ciala bo tym razem nie mialem zadnej zadyszki. Popoludnie jak przystalo na nazwe miasta spedzilismy czas na goracych basenach, bylo fajnie tym bardziej, ze na nasz widok peruwianczycy zostawili nam jeden zbasenow na wylacznosc. Wieczorem w pociag i do Ollantaytambo ggdzie od matki spiacego juz "biznesmena" odebralismy nasze autko i pomknelismy w kierunku jeziora Titicaca. Jadac noca unikalismy strajku transportowcow ktorzy blokujac glowne trasy komunikacyjne kraju i rzucajac kamieniami w przejezdzajace autobusy probowali wymusic obnizke cen paliw - ciekawe metody. Niestety do pustych szos przyzwyczajone sa tez miejscowe kundle. Jeden z nich najprawdopodobniej gonil za suka, ja udalo sie Krzyskowi wyminac niestety jurny i calkiem spory kawaler wrabal nam sie w mikrobus tak skutecznie, ze urwal nam oslone filtra powietrza. Krzysztof z Tomaszem przy wydatnej pomocy Zbyszka i jego czapki jakos polatali nasz wehikul ale w ty samym momencie wyjazd do Boliwii i Chile w zasadzie pozostal w sferze marzen -jak jechac uszkodzonym autem poza granice? Jadac do Puno skrecilismy do Sillustani jest to inkaski obiekt sakralno grzebalny. Sa to liczne wieze w ktorych chowano moznowladcow inkaskich polozone na wzniesieniu nad jeziorem Umayo. Poniewaz bylismy tam przed siodma wiec nikt jeszcze nie pracowal w kasie i stad nasze oszczednosci . Obok Sillustani jest bardzo ladna miejscowosc o nazwie Atuncolla ktora sklada sie z licznych zgrod ktore maja forme naszych sredniowiecznych grodkow oczywisciew odpowiednich proporcjach. Do Puno dojechalismy okolo 9 rano i jako jedni z pierwszych wyplynelismy (a na pewno pierwszi wrocilismy) na jezioro Titicaca. Zakontraktowalismy piekna lodeczke za 110 soli i poplynelismy do plywajacych wysp ludu Uru (w zasadzie czystych Uru juz nie ma bo zmieszali sie z Aimara) wyladowalismy na jednej z nich na ktorej podobno mieszka okolo 30 osob tworzacych 8 rodzin. Zyja z turystow i tego co ci od nich kupia z ich rekodziela. Ponoc zyja na tych wyspach ale tak do konca nie jestem o tym przekonany. Ze zmian w ostatnich czterech latach to na brzegu jeziora stal rzadowy lub wojskowy kompleks wypoczynkowy. Budynek stoi nadal ale juz go wykupili chilijczycy i jest tu hotel Libertador jeden z najbardziej ekskluzywnych. Po rejsie pognalismy w kirunku Boliwii, tak mimo uszkodzonego autka bylo to konieczne do mojego dalszego spokojnego fuinkcjonowania w Peru bo 30 stycznia wygasala moja wiza turystyczna w tym kraju. Pojechalismy na posterunek graniczny w Yunguyo i stamtad do Copacabany. Jest to male ladne miasteczko ktorego glownym miejscem jest Sanktuarium Virgen de Copacabana (czyli Matki Boskiej z Copacabany). W Sanktuarium moi wspoltowarzysze podrozy odprawili Msze Swieta przed cudowna figura. Po Mszy niemal biegiem i bijac rekordy szybkosci powrot na przejscie graniczne. Tutaj duza Coca-Cola w formie lapowki dla pana ze SG boliwijskiego (kucze sa jeszcze tansi niz nasi z Korczowej) zeby nas wypouscil z Boliwii poniewaz wymyslono tam, ze w ich pieknym kraju koniecznie trzeba byc 24 godziny. Szybciutko na strone peruwianska i na noclego do Puno. Nastepnego dnia znow skoro swit (i znow fart) wyjechalismy do Arequipy gdzie dowiedzielismy sie, ze po naszym wyjezdie dzielni strajkujacy transportowcy zablokowali wyjazd z miasta ale nas juz tam nie bylo. Sprawdza sie powiedzenie "kto rano wstaje temu Pan Bog daje". W Arequipe nocleg w tym samym hotelu co cztery lata temu, nie wiele sie zmienil ale jest w nim dwa stanowiska intenetu wiec ida z postepem. Jeszce tego popoludnia kolejny dzien zwiedzania najpierw Monasterio de Santa Catalina cos fantastycznego to wlasciwie malenkie miasteczko - klasztor z 1579 roku w ktorym za murami odgrodzone od swiata zewnetrznego zyly mniszki kontemplacyjne pochodzace z wysokich hiszpanskich rodow w Peru. Mowi sie , ze zylo tam w szczytowych okresach 450 mniszek ale to fikcja tak naprawde tych siostr bylo okolo 50 reszta to sluzace i przcownicy tego malego miasteczka. W 1681 jeden z biskupow zmusil siostrzyczki do tego aby nazywaly sie siostrami (hermana) a nie paniami (dona) i zeby ograniczyly swoje potrzeby tak by mogly miec tylko jedna sluzaca. Wiano jakie musialy wnosic nowicjuszki to 1000 zlotych monet. Ponadto siostry prowadzily szkole dla panien z dobrych domow. Do poczatku XIX wieku zylo im sie niezle pozniej klasztor podupadal obecnie siostry oddaly wiekszosc klasztoru miastu pozostawily sobie mala czesc w ktorej zamieszkuja a reszte udostepniono zwiedzajacym. W 1985 roku papierz Jan Pawel II beatyfikowal zmarla w 1686 siosre Anne. Po monasterium zwiedzilismy jeszcze katedre w Arequipie jedna z najladniejszych w tym kraju. Kolejny dzien i start w kierunku oceanu w ktorym wyladowalismy w Lomas gdzie zjedlismy tutejszy specjal Ceviches czyli surowe ryby na ostro-kwasno i wykapalismy sie w Pacyfiku. Niestety w tym uroczym rybackim miasteczku zabraklo noclegow wiec pojechalismy do Nasca. Z tej wizyty odnotować tylko warto ukarane łakomstwo. Nażarłem się pollo a'la brasca (pieczonego kurczaka) i dostałem sraczki tylko ja bo nikt inny jeść już nic nie chciał - coż kara za grzech łakomstwa. Następnego dnia dotarliśmy do Limy i dowiedzieliśmy się, że tam gdzie byliśmy zaczynała się klęska żywiołowa. Nie czekając na rozwój wydarzeń pognaliśmy do Marco a następnie ja już z Antonim do Huancayo. Tutaj Ja od pięciu dni leniuchuję no w zasadzie ugotowałem tylko gar bigosu dla naszych gości, natomiast Krzysztof i Tomek obwożą naszych gości po Andamarcach, San Ramonach i Pampasach czyli tam gdzie funkcjonują nasi misjonarze. Dziś 31. stycznia ks. Bogdan z Marco obchodzi 41 urodziny a jutro nasi podrożnicy ruszają do Limy skąd 2 lutego wieczorem odlatują do Polski. I to tyle tego długiego i nudnego glendziołka. Pozdrawiam wszystkich Piotr Litwin zwany tutaj coronelitko.
PS
Zdjęcia z Bożego Narodzenia z Andamarci, wycieczki do Pampas oraz podróży po Peru i kawałku Boliwii będą pojawiać się sukcesywnie w miarę jak mi będzie się chciało je obrabiać. PL
|